Pamiętam czasy, a nie było to wcale dawno temu, kiedy jedzenie dzieliłem na „smakowało” i „nie smakowało”. Wtedy tak samo jak i teraz lubiłem jeść, ale było to jedzenie nieskategoryzowane, chaotyczne, nieprzemyślane. Brak przemyśleń powodował również martwicę mózgu kiedy ktoś pytał czy polecam czy nie, bo tydzień po zjedzeniu tak naprawdę nie pamiętałem co i dlaczego jadłem, co podali i czy było dobre.
PODRÓŻ DOOKOŁA STOŁU w THAISTY
Dopiero wraz z decyzją o powstaniu bloga (może chwilę przed) zacząłem zwracać uwagę na to co dostaję na talerzu. Było to swoiste żołądkowe ‘odrodzenie’ i zupełnie nowy rozdział w mojej gastro-przygodzie. Mimo że nadal mnóstwo rzeczy nie znam, nie wiem, nie rozumiem, to traktuję to jako drogę ku kulinarnemu objawieniu. Gastronomia (cały jej zbiór kucharzy, krytyków i znawców) nie pomagają w tym zadaniu. Trendy ewoluują, za nimi podążają szefowie kuchni. Pojawiają się miejsca które łamią zasady tradycyjnego gotowania, a naprzeciwko nich domowi kucharze którzy oferują przepisy znane z dziada-pradziada odtwarzające klasyczne smaki krajów i regionów.
Kuchnie wznoszą się na fali popularności ale również padają ofiarą jej braku. Jest Sierpień 2018 roku i mam wrażenie że to co właśnie stało się z kuchnią tajską to "przejedzenie".
OSTRY PAD(Ł) TAJ?
Dawno temu byłem w restauracji Thaisty przy Pl. Bankowym. Były to czasy wspomniane w pierwszy zdaniu tekstu, a z knajpy wyszedłem zniesmaczony obsługą (bo słaba) a zadowolony z jedzenia. Wróciłem tam przy okazji, bo rodzina chciała zjeść coś tajskiego a ja pomyślałem, że to dobra okazja żeby wrócić.
Na fali letnich i wilgotnych upałów, w wiecznie zatłoczonej Warszawie można poczuć się przez moment jak w Azji. Zanim wpadną tutaj turystyczni faszyści i mnie zarzucą hejtem za porównania, czytajcie dalej. W stolicy tak samo ubranie lepi się do ciała, na ulicach są tłumy, wszędzie korki i klaksony. Trochę podobieństw znajdziemy. Zasiadamy do stołu, przy czym ogródek cały zajęty, w środku pół sali siedzi a drugie pół z rezerwacjami. Biorąc pod uwagę że jest środek tygodnia, domyślam się że interes idzie nieźle.
BUN Czy BAO Czy BAO BUN?
Aneta na przystawkę zamawia Som Tam Thaisty (25pln) – sałatkę z kalarepą i świeżym jabłkiem, z fasolką, pomidorkami, marchewką. Zacznę od tego że jest fenomenalnie podana – gliniany dzbanek który przypomina trochę doniczkę :) W środku same dobroci - mega świeżo, wiosennie, kwaśno od sosu z limonki. Co ciekawe, tradycyjnie podawana z papają, ale że w Polsce trudno dostępna, to u nas podawana jest z kalarepą. Dużo, fajnie, ostrawo, niedrogo. Ja zamawiam Pekin Bun (21pln), która to jest, cytuje: „domową, pszenną bułką z pary”. Po przeczytaniu pomyślałem: „czemu żeście moi mili Bao tego nie nazwali?”. W środku kaczuszka która była lekko przesuszona ale w granicach, brakowało mi trochę mocniej ją przyprawić ale to tylko czepianie się. Do tego sałata z porem i sos śliwkowy, czyli tradycyjnie - hoisin. Trochę mi się nie podoba, że po polsku nazwany w menu "sosem śliwkowym", a w angielskim menu "hoisin". Myślę że już dużo Wisły upłynęło i najwyższy czas nazywać składniki po imieniu :) Nie mogłem przestać się zastanawiać, skąd to nazewnictwo i jak bardzo to celowy zabieg (bun, bao, śliwkowy, hoisin)? Jeśli ktoś zna i rozróżnia bun i bao to dajcie proszę znać, pierwsza strona wyszukiwań Google milczy!. Mimo mojego czepialstwa, sama bułeczka i dodatki były naprawdę OK i śmiało polecam spróbować.
Na główne Aneta tradycyjnie kaczka. Tutejsza wersja to zupa z makaronem ryżowym, pak-choi i kolendrą (25pln). Znów do kaczki mógłbym się przyczepić, ale już nie będę się powtarzać. Za to bulion był fajny. Treściwy, trochę słodki, aromatyczny. Nie rozerwał podniebienia uniesieniami ale był porządnie zrobiony i prezentował się ładnie. Ja wybrałem się w sezonową przejażdżkę i wybrałem Suki Yaki Heang (41pln). Pod trudną nazwą krył się smażony makaron sojowy. Do tego dodatki takie jak jajko, kapusta no i owoce morza – krewetki oraz bardzo dobrze zrobione kalmary. Technicznie nie przyczepię się tu do niczego. Całość robiona w autorskiej wersji sosu Sukiyaki. Słono (co tu akurat nie było wadą), za to z mocnym aromatem i dużo.
SPRAWA DLA REPORTERA
Jak wspominałem jedzenie jest dla mnie również podróżą zewnętrzną ale i wewnętrzną. Rozbudowuję gamę i paletę smaków wyrabiam gust co lubię, co toleruję, a czego nie chcę jeść. Czy będę polecać Thaisty? Myślę że tak. Nie karmią tu źle, mimo wielu nieprzychylnych recenzji ludzi którzy na „Azji zęby zjedli”. Można zjeść restauracyjnie za rozsądną cenę - jak na Warszawskie warunki i się najeść. (Poczucie sytości zostało mi na pół następnego dnia :) ). Miejsce to było kiedyś na topie, bo mówiło się o nim sporo jak pamiętam, a padło ofiarą mody i trendów. Do a.d. 2018 Azję, w tym Tajlandię, zwiedziło mnóstwo osób. Poziom podniósł się mocno. Ludzie szukają mniej autorskiej a bardziej oryginalnej kuchni. Choć można podać wiele za i przeciw, taki obecnie jest trend. Również coraz częściej goście szukają rzadkich i niedostępnych składników. Właścicieli samych stojących za garami, najlepiej nie mówiących ani po Polsku ani po Angielsku. Tylko autentycznie i oryginalnie, a nie zawsze się da. I nie zawsze potrzeba. Tajska kuchnia, tak jak i chińska obecnie ustępuje koreańskiej, wietnamskiej, indonezyjskiej. To co kiedyś smakowało i zachwycało teraz po prostu jest normalne, powszednie. Szef kuchni – Chanunkan Duangkumma robi kuchnie taką jaką lubi i taką jaką chce, a ja to bardzo szanuję – nam smakowało i będzie tu ludziom smakować, a kolejki będą to potwierdzać. Bo czemu nie zacząć przygody z tajskim jedzeniem tutaj a potem odkrywać i porównywać miejsca.
PS: Miejcie tylko trochę cierpliwości, bo obsługa niestety się nie poprawiła :(
Które azjatyckie najbardziej lubicie? Nasz przegląd najlepszego azjatyckiejgo pod linkiem!