INDIAN SUMMERS RECENZJA
Zawsze, z nieukrywanym podekscytowaniem czytamy o wszelkich lokalach na naszym swojskim Bemowie. Bądź pustyni bemowskiej, jak w zwyczaju mamy czasem mówić. Tymczasem u Pyza made in Poland (polecamy te konto!) pojawia się zamówienie od Indian Summers przy Bolkowskiej. Myślimy sobie "dobra, spróbujemy!"
Niestety tego ultra-pięknie-wyglądającego i zachwalanego biryani w glinianym naczynku na wynos już nie było w ofercie (było z okazji świąt), za to postaraliśmy się wybrać przekrojowo kilka różnych dań i smaków. Burani raita i samosa chaat to nasze wybory na przystawki. Raita to domowy jogurt ubity z przyprawami (dobre, odświeżające, ciekawe) a drugie to małe zdziwko. Spodziewaliśmy się klasycznych smażonych pierożków a dostaliśmy coś w rodzaju sałatki ze świeżych warzyw na spodzie z mielonej ciecierzycy i przykrytej domowym jogurtem. Z opisu pikantno-słodkie ale zdecydowanie bardziej słodkie. Było okeeeeej, ale wiedząc co to jest pewnie drugi raz się nie skusimy - to bardziej na zasadzie ciekawostki kuchni.
Chicken Tangdi Kebab to z kolei nogi kurczaka nadziewane orzechami i grillowane w piecu tandoor. Po opisie całej kategorii tych dań (jest ich b.dużo, o tym zaraz) spodziewaliśmy się konkretnej petardy, ale znów dostaliśmy po prostu OK nóżki z kurczaka. Ewidentnie nadziewane, bo widać nacięcia, ale w smaku zupełnie tego nie czuć. Na plus samo zrobienie mięsa, soczyste i dojeżdża ciepłe. Dużo lepszym wyborem okazał się wegetariański Dahi ke kebab - smażone na głębokim oleju kulki z domowym jogurtem, serem, posiekaną papryką. To taki fingerfood jaki lubimy, szanujemy i nam smakuje - bardzo spoko!
Najlepszym wyborem okazało się... curry! Coś co w naszej głowie spodziewaliśmy się że będzie najmniej spektakularne. Mutton madras, jagnięcina z przyprawami w stylu południowoindyjskim była i bardzo fajnie doprawiona i mięsko było świetnie i w ogóle nic byśmy w tym daniu nie poprawiali! Pycha!
Niestety nadal kuchnia indyjska wydaje się skansenem z lat '00 na mapie gastronomii Warszawy. Gdyby nie pandemia, to z pewnością lokal pachniałby perfumami garam masala, w sali królowałyby ciężkie drewniane meble na zmianę z intensywnie czerwonymi albo pomarańczowymi kolorami ścian.
Menu to jakieś 743 pozycje, gdzie po przejściu listy przystawek przekręcasz kartkę i widzisz piętnaście wariacji curry, każde do 4 rodzajów mięs i po dwa warianty chlebów roti i naan (te akurat były dobre). No ja się po prostu męczę zamawiając, mimo, że bardzo bym chciał dojść do tych smakołyków regionalnych ukrytych w karcie. Jestem pewien że tam są! Ten cały User Experience w tej kategorii kuchni dla mnie na ten moment nie istnieje i naprawdę chciałbym, żeby ktoś mi tę kuchnię odczarował. Albo przynajmniej te lokale odchudził w menu i kazał im przejść metamorfozy stylem jak pani Magdy G.
Za całość tego co na zdjęciach, plus buteleczka mango lassi i jeszcze jednego słodkiego napoju (w gratisie) zapłaciliśmy 120 zł. Podsumowując, "not bad" jak to mówi popularny mem z byłym prezydentem USA, ale też skarpetki nam od tego nie spadły. Może zgubiliśmy się w ilości pozycji, może kuchnia indyjska to słusznie coś w co się nie pchamy. Jednak na tej pustyni bez widoku na gastronomiczną oazę, zawsze miło zjeść coś porządnego.