SHIPUDEI BEREK - RECENZJA!
Złe dobrego początki?
Jakiś czas temu odwiedziliśmy restauracje Shipudei Berek przy ulicy Jasnej w Warszawie. Tym razem zawitaliśmy większą grupą.
Pierwszy problem pojawił się już przy rezerwacji stolika. Na początku dostaliśmy informację, że jako większa grupa nie obowiązuje nas normalne menu i na maila otrzymaliśmy trzy wersje, w trzech przedziałach cenowych. Wyglądało to trochę jak wybór świątecznego zestawu na imprezę firmową. Talerzykowe 80, 100 i 120 zł. Żadne z nas nie chciało mieć narzucone co będzie jeść i ostatecznie udało się dojść do porozumienia w tej kwestii z managerem restauracji.
Gdy przybyliśmy na miejsce czekał na nas stolik dla 12 osób w dolnej sali. Restauracja już wyglądała na pełną. Kiedy zeszliśmy na dół okazało się, że jest to duża otwarta przestrzeń, a między stolikami nie ma zbyt wiele miejsca ani żadnych ścianek. Odniosłam wrażenie, że cały dół był przeznaczony właśnie dla większych grup.
Kiedy już usiedliśmy, zrozumieliśmy, że nie będzie to miejsce gdzie sobie porozmawiamy. Było na tyle głośno, że ledwo można było usłyszeć osobę siedzącą naprzeciwko, nie mówiąc już o osobach na końcu stołu. Obok nas było też kilka innych większych grup. Każdy rozmawiał, śmiał się i przekrzykiwał, przez co robiło się jeszcze głośniej… błędne koło. Postanowiliśmy nie zrażać się tym faktem i przeszliśmy do wyboru potraw.
Dzięki naszej liczebności udało nam się spróbować sporo dań z karty.
Zacznijmy od przystawek…
Ja zamówiłam Mezze i nie żałuję. Otrzymałam 10 małych talerzyków, a na nich ciekawe, różnorodne przekąski. Wszystkie wegetariańskie, podawane na zimno. To co głownie zapadło mi w pamięć, to świetna pasta tahini oraz surówka z marchewki z kolendrą i chili (ciekawe połączenie składników, które na pewno wypróbuję w domu). Do przystawek dostaliśmy też sporo pity. Myślę, że jest to fajny, niedrogi starter, dzięki któremu możemy popróbować sobie różnych smaków.
Kuba i Aneta postawili głównie na przystawki i myślę, że wygrali to wyjście bo ich dania były według mnie najlepsze :) Bakłażan w sosie tahini i z ziołami oraz Karczochy z Labane - były nieziemskie. Świetnie smakowały i świetnie wyglądały. Ahh… dla tych dwóch dań myślę, że warto jeszcze wrócić do Berka. Trzecią przystawką był Falafel, który był owszem smaczny i nie można nic zarzucić, ale też nie wyróżniał się specjalnie spośród innych podawanych w warszawskich restauracjach.
Akt drugi, początek tragedii.
Potem zaczęły się już dania główne. Ja zachęcona chwytliwą nazwą „Pizza izraelska” zamówiłam NEVE TZEDEK z migdałami i ziołami. I to była tragedia! Po pierwsze, pod tajemniczą pizzą kryje się tak naprawdę wielka, sucha pita. Przed sekundą nażarłam się pitą z mezze, a za chwilę dostaję jeszcze większą pitę? Ogromne rozczarowanie i tu mam trochę pretensje do kelnerki, która myślę, że przyjmując zamówienie ode mnie mogła zasugerować dobór innego dania, skoro wiedziała, że zamówiłam już przystawkę z praktycznie tym samym. Wracając do mojej „pizzy”… kolejnym minusem było to, że dostałam suchy chleb posypany prażonymi migdałami i ziołami. Dodatkowo do dania była podana mała miseczka z serkiem (podobnym do mascarpone). Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie to danie. Owszem podejrzewałam, że ciasto będzie tego typu, ale miałam nadzieję, że będzie posmarowane serkiem, zapieczone i będzie to jakkolwiek wilgotne. Pizza była tak sucha, że zostawiłam praktycznie całą.
Akt trzeci. Dokładka.
Na stole pojawiły się jeszcze dwie pizze. MOAZ AVIV ze szpinakiem, słonym serem i orzeszkami pinii, która wyglądała i podobno smakowała najlepiej ze wszystkich zamówionych oraz SABIH ze smażonym bakłażanem, jajkiem, ziemniakami i tahini - kolejna farsa. Głównym deklarowanym w karcie składnikiem tej pizzy jest bakłażan… a na całej pizzy pojawiły się cztery tak biedne i cienkie plasterki bakłażana, że było to aż śmieszne. To nie trufle, żeby oszczędzać na składnikach tylko tani bakłażan, którego powinno się widzieć gołym okiem, a nie szukać pod lupą!
W zamówieniu były również różne wersje shipud, burger i stek z młodego kurczaka w ziołach. Niestety i tu pojawiły się problemy. Tym razem myślę, że z winy już samej organizacji kuchni i obsługi.
Bardzo długo czekaliśmy na Shipudy. W między czasie kelnerka donosiła tylko coraz więcej mezze. Jak w końcu doczytaliśmy w menu, do każdego zamówionego szaszłyka, mezze gratis. Super! Pytanie tylko, dlaczego kelnerka nie przynosi dodatków razem z daniem głównym tylko rozkłada je po całym stole zamiast postawić je obok osoby, która to zamówiła? Oczywiście mezze częstowali się wszyscy, a Ci, którzy zamówili swój szaszłyk, otrzymali z opóźnieniem smutny kawałek mięsa na pustym talerzu. Jakby to dobre mięso nie było, to wyglądało naprawdę biednie :/
Jeden szaszłyk zaginął w akcji… trudno powiedzieć, czy kelnerka zapomniała zapisać, czy wina leżała po stronie kucharzy.
Niestety nasza kelnerka postanowiła wybrać najgorszą z opcji. Zaczęła unikać naszego stolika! Takie zachowanie wzbudza w głodnym kliencie tylko większą irytacje. Wszyscy jesteśmy ludźmi i gdyby Pani powiedziała, że coś się zepsuło w kuchni, albo zabrakło jakiegoś składnika, to jest to sytuacja do zaakceptowania i po prostu daje szanse na zamówienie czegoś innego. Czekanie natomiast na danie ponad godzinę, bez żadnej informacji to przesada. Na końcu, po godzinie kelnerka dumnie przynosi nieszczęsny szaszłyk… szkoda tylko, że reszta kończy jeść już desery. Nie pozostało nic innego, jak podziękować już za to danie :/
Czy klienta powinno to obchodzić?
Nasz wieczór w Berku nie był niestety udany. Mieliśmy zastrzeżenia zarówno do jedzenia, jak i do obsługi. Być może zawitam jeszcze kiedyś do tej restauracji, chociażby na tego boskiego karczocha, ale na pewno nie w dużej grupie i nie na całą kolację. W mojej subiektywnej ocenie, to miejsce tak naprawdę podobne do innych restauracji z kebabami, gdzie wpadasz, zjadasz coś i lecisz dalej.
Shipudei Berek, Jasna 24, Warszawa