Home Felietony Bloger nie-mile widziany!

Bloger nie-mile widziany!

by Kuba

Nie raz już wypisywałem peany na temat kuchni i kucharzy. Temu właśnie ma służyć ten blog. Sprawdzamy miejsca, zajadamy się pysznościami, robimy zdjęcia i polecamy (bądź nie) lokale na które natrafimy. Zazwyczaj polecamy, bo na długiej liście miejsc do odwiedzenia staramy się nie umieszczać miejsc słabych. Szkoda na to czasu i pieniędzy :) Tym razem było inaczej. Bo co zrobić kiedy ktoś nie chce ani blogera, ani recenzji?

BO NIC NIE ZAPOWIADAŁO KATASTROFY

Postaram się opowiedzieć Wam dokładnie jak było i co było, ale nie pytajcie nas ani o adres, ani o nazwę miejsca bo Wam tego nie powiemy. Mam nadzieję, że nie wyjdzie zbyt subiektywnie, ale nie mogę tego obiecać :)

Wczesnym niedzielnym popołudniem umówiliśmy się do knajpy z planem na recenzję tego miejsca. Lokal o tyle szczególny, że zaglądamy tam od lat. Nie za często, ale niezmiennie poziom jedzenia był na bardzo wysokim poziomie. Ba! Powiem nawet, że to najlepsza kuchnia w tej klasie jaką jadłem w Warszawie. Zawsze sporo zróżnicowanych pozycji, kuchnia inspirowana regionami i składnikami ale dotknięta ręką doświadczonego szefa kuchni. Stąd czasem dania przerobione, ale w większości spójne.

Dodam też, że nie byliśmy tam zaproszeni, nie oczekiwaliśmy kolaboracji, żadnych darmowych posiłków, darów losu i innych zapomóg. Jak doskonale wiecie (i jak opisujemy u nas w zakładce współpracy), wszystkie takie akcje są oznaczane i opisywane. Nie stać nas - dosłownie i w przenośni - na utraty wizerunku przy takim kombinowaniu. Wizyta była "znienacka" (bo nie mieliśmy rezerwacji) i jak każdy zwykły śmiertelnik chcieliśmy dobrze zjeść. A dopiero potem udokumentować posiłek i zrelacjonować na blogu.

Zamawianie tutaj zawsze zajmuje nam chwilę, żeby spośród pozycji wybrać to co zjemy, a jeść tutaj zawsze chcemy więcej niż pozwala na to żołądek. Bo jest to jedzenie sycące, bo pozycji jest dużo i przez te lata nie nacięliśmy się na nic złego. Do tego duże porcje i uczciwa cena jak za składnik i wykonanie. Zapowiada się prawdziwa  perełka-recenzja, mnóstwo smakowitych zdjęć. Na naszą czwórkę wybieramy z siedem – osiem różnych dań, mniejszych i większych, napoje i z niecierpliwością czekamy.

APARAT JE PIERWSZY

Pierwsze przychodzi czekadełko spoza zamówienia. To miło, takie swoiste podziękowanie gościom za przyjście i umilenie oczekiwania. Jak to w blogerskim życiu bywa – „aparat je pierwszy”, a tak się złożyło że było ich tego dnia aż trzy. Śmiesznie to zawsze wygląda, jak wszyscy wyciągają „swój sprzęt” i cykają – niezmiennie wywołuje to uśmiech na mojej twarzy. Kto z nami jadł, lub widział blogera kulinarnego w akcji na pewno wie o co chodzi.

Niestety właściciel gotujący w kuchni najwidoczniej nie wiedział bo zapytał po co nam aparaty. Z czystym sumieniem odpowiedziałem, że blogujemy i zamierzamy opisać ten lokal. Zupełnie nie spodziewałem się tak negatywnej reakcji, a spośród komentarzy które z kuchni wyłapaliśmy sparafrazuję zaledwie trzy:

„powinniście powiedzieć co chcecie robić, nie można tak bez uprzedzenia”

„spokojnie, na pewno mają mało obserwujących bo inaczej by chcieli kasę od nas”

„nie masz pojęcia o gastronomii, postawiłbym Cię tutaj na dwanaście godzin to byś zobaczył co to za praca”

Myślę że tyle wystarczy żeby zobrazować :) . Na nic nie zdały się jakiekolwiek odpowiedzi z naszej strony, pytanie dlaczego to taki problem również pozostało bez odpowiedzi. Miałem ochotę trochę „na przekór” aparatu nie chować, ale przy stole byłem jedyny z takim nastawieniem. Przerwaliśmy, schowaliśmy do pokrowców i położyliśmy pod stołem. Na tym niestety nie koniec historii.

W trakcie przygotowania i podawania posiłków słyszeliśmy w kółko podobne stwierdzenia i niezadowolenia szefa ciskane w naszą stronę z kuchni. Zaczepne komentarze, wyczekujące reakcji - bezskutecznie, bo w polemikę nie mieliśmy zamiar wchodzić na takich zasadach. Ciągłe przytyki o naszej nieznajomości gastronomii, ciężkiej pracy w kuchni, kucharzach wspomagających się amfetaminą (tak, powaznie!). Za to niezmiennie agresywnie i to przy przygotowywaniu jedzenia które mieliśmy zaraz zjeść.

Bez przekleństw, ale wyraźnie nastawione na zdeprecjonowanie czegokolwiek byśmy tu nie robili. Najlepiej gdybyśmy sobie już poszli. Takie myśli rzeczywiście krążyły wokół stołu, jednak jedzenie również na stole zaczęło się pojawiać. Postanowiliśmy mimo wszystko zostać i zjeść, a mniej więcej po trzeciej wydawce głos ucichł i mogliśmy z przyzwoitości zmienić temat na coś neutralnego.

DLACZEGO?

To chyba moje najważniejsze pytanie, na które raczej nie dostanę odpowiedzi – dla ścisłości, już nie mam ochoty nawet pytać. Za to można się zastanawiać czy jest coś złego w tym co robimy? Jeśli kuchnia lub restauracja jest drugim domem dla właściciela, a ktoś wpada z butami i robi zdjęcia… OK, niefajnie, może się nie podobać, można również w inny sposób się zachować lub zareagować. Recenzje bez zdjęć, o ile mniej smakowite, również istnieją. A zabronić nam recenzować, opisywać, oceniać po prostu się nie da. Tym bardziej dziwne dla mnie, że nie udało się nawet przebić z komunikatem, że nam tu zawsze smakowało, że wracamy i chcemy dobrze – „nie potrzebuję sławy!”. Tyle usłyszeliśmy. Myślę że warto rozmawiać - w tej opisanej wyżej sytuacji na pewno byłoby o czym. O trudnej pracy w gastro, pracy u kogoś a na swoim, o dobrych, a może przede wszystkim - złych doświadczeniach. Ciekawe historie przy dobrym jedzeniu. Tylko rozmawiać trzeba chcieć.

Nie piszę żeby się jakkolwiek tłumaczyć, uważam że nie mamy z czego. Zdaję sobie sprawę, że gastronomia to bardzo ciężki fizycznie i psychicznie zawód. Zdaję sobie sprawę coraz bardziej z każdym odwiedzonym lokalem i z każdym poznanym kucharzem, kelnerem czy właścicielem. Nie chcę też piętnować. Stąd brak nazwy miejsca, imion czy nazwisk. Wydaje mi się, że jest tu jakiś problem nieprzerobiony, czy to związany z blogerami, czy recenzentami w ogóle – tylko tym razem to akurat my byliśmy „pod ręką”.

Niezależnie od tego, prywatne problemy powinny takie zostać, a prowadząc gastronomię, chcąc tego czy nie, wystawia się człowiek na oceny. I uważam, że wszystkie tego typu problemy powinno zostawiać się na kuchni. Również tego wpisu miało nie być, a sprawa miała zostać pomiędzy zainteresowanymi. Jednak chodzi tu o coś więcej niż obraźliwe lub po prostu chamskie komentarze w trakcie naszego jedzenia. Po cichu liczę, że ten tekst trafi do adresata i zmusi do przemyśleń. Bo to ludzie tworzą kuchnię, ale mogą ją również sami sobie zniszczyć.

Zjedliśmy, nadal ze smakiem bo było świetne, zapłaciliśmy i po raz ostatni zamknęliśmy drzwi restauracji.

TO TEKST PISANY Z ŻALU

Nie jestem jakoś specjalnie zły albo obrażony. Wiele niemiłych słów w życiu usłyszałem i pewnie jeszcze wiele przede mną (czy przed nami i blogiem). Smutno mi jest, bo sam szef popsuł mi przyjemność z jedzenia swojej doskonałej kuchni.

Kuchni do której już pewnie nie wrócę, bo już nie będzie przywoływać miłych wspomnień i skojarzeń – a to właśnie boli mnie najbardziej.

Mieliście taką sytuację? Czy macie miejsca do których nie chodzicie właśnie przez zachowanie gospodarzy? Nie musicie linkować miejsc, ale opowiadajcie swoje historie, czekamy!

You may also like

1 comment

Karol 2 kwietnia 2019 - 08:52

Może nie az tak drastycznie ale spotkałem się z podobną reakcją na wyciągnięcie aparatu przy stole. Padło pytanie – po co? Po czym małe zamieszanie na zapleczu i wizyta kierownika sali, który wręcz tonem nakazującym powiedział, że nie życzą sobie robienia zdjęć na sali i mam nic nie publikować bez ich autoryzacji.Uśmiechnąłem się i powiedziałem, że jego zachowanie jest wystarczającą autoryzacją bym napisała odpowiednią opinię. Zrobił się lekko czerwony i poszedł. Ja tez poszedłem bo nie chciałem jeść czegoś w co ktoś mi pewnie napluł. Głowa do góry – właściciele dobrych miejsc rozumieją, że trzeba rozmawiać i to dla nich reklama i to jeszcze darmowa. Spotkałem się tez z tym, że po opisaniu kogoś docierali do mnie i mi dziękowali zapraszając ponownie. Takie miłe akcenty tez się trafiają.

Reply

Leave a Comment